Po kapryśnym wrześniu nastała prawdziwa złota jesień. Osiadła mgła, zawiesista jak zsiadłe mleko. Wszystkiemu co żyje przybyło wesela. Łaciate kaczki, stara z młodymi, doniośle brzechtają i bobrują w rozlanej na środku drogi kaludze. Półroczny mieszaniec misiek, kudłaty owoc pokątnych flirtów swych przodków, przypada mi do nóg, siepie za nogawicę, koziołkuje w piachu, wabi do zabawy. W stodole huczy silnik młocarni. To odgłos młocki buraków nasiennych. Blondasek Tomuś – cztery ząbki na górze i dwa na dole – rozkosznie śpi rozwalony w wózku w cieniu śliwy. Naraz otwiera oczka, zsiusiany i głodny przyzywa Szarkową:- Baba, baba!...Rumiana niby dojrzałe jabłko Szarkowa nosi malca, huśta, rozmawia. Kładzie na zaciągniętym wzorzystą kapę łóżku,. Tomuś się śmieje, baraszkuje, wywija rączkami.- Baba, baba!... A baba patrzy we wnuczka, jak w święty obrazik. Bo było tak, że i ona nosiła w łonie chłopca, lat temu – ho ho! Wyszła za mąż w czterdziestym siódmym. Pobrały się na krzyż rodzeństwa spod Miechowa i zza Książa. Z dużego gospodarstwa, które zostawiła bratu i bratowej, przeszła na równie duże. Obyło się bez podziału i bez korowodów. Lecz nie bez cierpienia. Słabująca na serce teściowa zapadła na nieuleczalną chorobę i na dobre zległa w łóżku. A do obrobienia dwadzieścia trzy morgi. W ósmym miesiącu ciąży Szarkowa siała ziarno z płachty zawieszonej na brzuchu. Podźwignęła się. Odeszły wody płodowe. Szarek ulokował półżywą na furmance i po wertepach odwiózł do szpitala. Urodziła. Po godzinie chłopczyk umarł. Płakała. W Tomusiu jest zawarta jakaś cząstka bezimiennego człowieka, który dziś – świetlista łza spłynęła po pyzatym policzku – miałby dwadzieścia osiem lat. Z Szarkiem schodzimy na Doły, na porosłe trawą i koniczyną pagórki, wądoły, uskoki. Przestrzeń. Kęs pastwiska ogrodzono palikami. Wypisz, wymaluj – małe Podhale. Zięć Peroń pasł owczą trzódkę, całą setkę – matki, jarliczki i tryki. I kto by pomyślał, że baca z niego wyrośnie. Wszak edukowany w mechanicznym kierunku. I naraz owce. Krowy, zdaniem Szarka, byłoby lepiej chować. Ale bo to młodzi usłuchają. Tłumaczyć po dobroci, zaraz oklną. Tato niech wie swoje. Tato tylko uprawy ceni. Tato traktorowi przeciwny, bo ziemię pogniecie. Odmyka się śluza, płynie opowieść… Przed wojną Szarek należał do „Wici”. Walczył z sanacją. Nie podobało mu się zwłaszcza marnotrawstwo obszarników, co trwonili kapitał za granicą. Taki-siaki przegrywał po kawałku Polskę w Monte Carlo! Dyskutował wówczas z kolegami usuniętymi z gimnazjum, gdzie nie było miejsca dla wieśniaków. Niegodziwy to ustrój, który szarga prostym, bezbronnym człowiekiem. Czytał. Książki poszerzały ciasny wioskowy horyzont. Jakby to powiedzieć… Cały patriotyzm tkwił w ziemi. Pisarze nawoływali, ażeby ją bronić przed chciwymi zaborcami i nie dać nikomu ani zuchełka. Zasłaniać ją odkrytą piersią jak Drzymała albo Ślimak. Bronił i Szarek przed Niemcami, za co Krzyż Partyzancki dostał. Samo kochanie nie wystarczy. Ziemię należy znać i rozumieć. Toteż z biegiem czasu powieści historyczne zostały skutecznie wyparte przez literaturę fachową, rolniczą. Przyroda goni, popędza, odzipnąć nie pozwala. W fabryce, jeśli nie uda się jakiś element, to robotnik ciachnnie drugi, albo trzeci. Spróbuj zaś zmarnować coś w rolnictwie, przyśpij termin – nie odrobisz do nowego roku. Weźmy choćby ziemniaki. Nie przykryjesz słomą na noc, bo ci się nie chciało, przymrozek ściśnie i zmarnuje wielomiesięczny mozoł i ileś tam fur żarcia. Chłop jest wszystkim: dyrektorem, księgowym, tragarzem, chemikiem, biologiem, weterynarzem, mechanikiem, budowlańcem i Bóg wie czym jeszcze. Z Dołów, ludowiec Szarek prowadzi na górę Widnicę. Na jej zboczy Szarkowa koniczyna, ładniejsza niż na Dołach. Za grzbietem góry Szarkowa plantacja buraków nasiennych. Dalej też Szarkowy obszar. Pod nami Rozpierzchów, bardziej na prawo Pstroszyce i na wzniesieniu skąpany w słońcu Miechów. Zasobna kraina, krakowsko-kielecki spichlerz, łakomy kąsek Rzeczypospolitej. Po deszczach i podczas roztopów woda spływa z Widnicy, rzeźbi dziury i rowy, rozpierzcha się na wsze strony setką strumyków, co ani na jotę nie uszczupla Szarkowego kochania, a może nawet je podsyca? Kiedy natura za bardzo dokuczy, człowiek pociesza się i wierzy, że jutro będzie lepiej. Że zło minie, jak tylekroć mijało, jak choćby dzisiejsza nadranna mgła, i znowu jasność wstąpi do chłopskich serc. Odechciało się żyć młodemu żonkosiowi. Co drugi, trzeci dzień zaprzęgał konie i plucha nie plucha, mróz nie mróz, dryndał z połowicą do Miechowa. Matka właśnie dogorywała. Drugą ciążę żony podtrzymywano silnymi zastrzykami. Poczekalnia wiecznie zapełniona. Godzinami czekali na wizytę, na deszczu lub mrozie. Radość z narodzin córki przytłamsił ból i żałość po stracie matki, która choć słaba, przed śmiercią zainicjowała jeszcze budowę domu. Przygasł owdowiały, pracowity, lecz niezaradny ojciec. Obowiązki patrona i głowy domu przypadły Szarkowi w udziale. Wykończył dom. Finansował brata studiującego w Krakowie medycynę. Zabiegał – o pomnożenie stada krów, o młocarnię szerokoomłotową, o budulec na oborę, o wodociąg, o pokrycie stodoły blachą, o traktor, o szacunek. Było dla kogo harować ponad siły. Podrastała ładniutka Krysia. Chuchali na nią, chronili przed zimnem i spiekotą, drżeli niby o kruchą bezcenną figurkę z porcelany wiedząc, iż następnego dziecka nie będzie, gdyż organizm Szarkowej ciąży nie przetrzyma i odrzuci płód. Dla Krysi był dom, wodociąg, traktor. Dla jedynej podpory i pociechy. Dla samowłasnej nadziei, że ziemię należącą do rodziny Szarków od uwłaszczenia po powstaniu styczniowym, weźmie prawowita następczyni, przy której, srodze utrudzeni, odpoczną na starość. Toteż gdy Krysia w siódmej klasie zamarzyła o ogólniaku, ojciec wyraził kaategoryczny sprzeciw. Wybiegając myślami daleko naprzód, postawił ultimatum. Do technikum rolniczego, albo do wideł i grabi, czyli nigdzie. Usłuchała, można powiedzieć. W drugiej klasie technikum w Krzelowie ocknęła się z przygnębienia. Przynęta chwyciła. Okazało się bowiem, że programem objęto i wymagano rozeznania w kwestiach jak najbardziej jej znanych. W szkole kipiało. Matkująca młodzieży wychowawczyni – moje dziecko, moje drogie dziecko! – organizowała wycieczki w góry i nad morze. Gdzie na staż po maturze? Wiadomo, pod Miechów, do ojca. Nakłaniał Krystynę do zamążpójścia. Męczyła go świadomość, że jest gotowa opuścić dom, kto wie, czy nie na zawsze. Dokuczała niepewność. Bo też wywodziła racje. W gospodarstwie uspołecznionym lżej. Osiem godzin. Wolne dni. Premie. Urlop. Opieka. Szarek jak ów Ślimak, na którego się stale powołuje, krzepko ochraniał placówkę. Szeptem córce podpowiadał. Technikum to za mało. A może studia? Ma się wiedzieć zaocznie, żeby nie straciła kontaktu z ziemią ojców i nie bryknęła w Polskę. Usłuchane dziecko. Wybrała zootechnikę na Akademii Rolniczej w Krakowie. W domu wykonywała lżejsze roboty. Gotowała. Szarek zachwala kulinarne talenty Krysi. Aż ślinka cieknie, gdy mowa o naleśnikach z jabłkami, zawiesistym rosołku, chrupiących plackach ziemniaczanych… Męka, rozdarcie, urwanie głowy? Na pewno. Ale na pewno także inżynierski dyplom i każde drzwi szeroko otwarte. Świeżo upieczona pani inżynier zapukała do rodzicielskich. Zdzichu Peroń jest rówieśnikiem Krysi. W podstawówce chodzili do jednej klasy. W przeciwieństwie do koleżanki, obrał przemysł. Szkoła zasadnicza, technikum mechaniczne, firma, hotel robotniczy, wielkomiejska normalka z jej ułomnościami. Dziesięć lat tak mu zeszło. Przyjeżdżając na urlopy i wolne dni, poznawał Krysię bliżej. Co tu długo Panie. Jak to między dziewczyną a chłopakiem. Chcieli siebie. Tomusiowi mija roczek. Drugie dzieciusio w drodze, Kryśka nad podziw znosi ciążę. Je z apetytem. Tomusiowi też na apetycie nie zbywa. Wyspany zadowolony siedzi u baby na klanach i raźnie młóci krupnik na kogutku. Młodzi postawili na swoim i Szarkowe uprawy przekształcili w małe Podhale. Otwierają się drzwi. O rany, kominiarz. Witamy, witamy. Kominiarz wykonuje czynność, pobiera opłatę za usługę i doradza, by nie zapeszyć pomyślnej wróżby i popatrzeć na siwego konia. Stoi siwek w owczarni. Idziemy, patrzymy. Ukradkiem dotykam guzika.